Ten wieczór był wyjątkowo upalny, chociaż lato zbliżało się już do końca. Hermiona nie mogła doczekać się powrotu do Hogwartu i tym właśnie tłumaczyła sobie swoje problemy ze snem. Tej nocy zaparzyła sobie jednak ziół, które poleciła jej mama, bo przecież nie tylko czarodziejskie leki pomagały w problemach z zaśnięciem. Potem udała się do łazienki i umyła się, zanim położyła się spać.
Wierciła się na łóżku, a kiedy sen przyszedł, był niespokojny. Najpierw widziała jakieś nieregularne kształty, a potem obraz nabrał ostrości, ukazując dwie postaci. Hermiona nie potrafiła ich rozróżnić, jednak ich głosy brzmiały dziwnie znajomo.
Wszystko widziała z perspektywy trzeciej osoby, ale i tak czuła zagrożenie w powietrzu.
Wiedziała, że coś miało się stać. Tylko nie wiedziała co.
Ręka okraszona długimi pazurami szarpnęła za kaptur stojącej obok postaci, odsłaniając jasne, krótkie włosy. Hermiona aż pisnęła przerażona, ale zaraz zakryła usta dłonią, bojąc się, że może druga postać ją zobaczy.
Na moment przestała oddychać, gdy zamaskowany mężczyzna odezwał się:
- Zawiodłem się na tobie - wyszeptał Czarny Pan.
Hermiona czuła, jak zimny pot perli się na całym jej ciele. Dlaczego śniła o Voldemorcie? Ten sen był inny niż wszystkie. Taki realistyczny, prawdziwy. Jakby niemal mogła dotknąć ofiary Czarnego Pana.
Chciała go ostrzec.
Ale krzyk uwiązł jej w gardle. Otwierała usta, a dźwięk się z nich nie wydobywał. Czuła się taka bezradna i zagubiona. Jakby zamknięto ją w przezroczystym pudle, z którego nie mogła się wydostać. Mogła tylko biernie obserwować. Tak, jakby ktoś wrzucił ją do myślodsiewni, ale tam mogła chociaż się poruszać i mówić, choć nikt jej nie słyszał.
Zauważyła w ręce Czarnego Pana błysk noża i krzyknęła ile tylko sił w płucach:
- Nieeee!!!
Ale dźwięk rozpłynął się w powietrzu, jeszcze przez kilka chwil odbijając się echem w głowie Hermiony.
Obudziła się mokra od potu, dysząc ciężko i rozbieganym wzrokiem spoglądając po pomieszczeniu. Nie było już Czarnego Pana i jego ofiary. Słyszała tylko kołatanie własnego serca i tykanie zegarka na szafce nocnej przy łóżku.
Nie wiedziała, kim był nieznajomy, na którego polował Voldemort. Bała się o jego życie. Bała się, że mogło już być za późno. Czy powinna skontaktować się z Harrym? Nie. Miał za dużo własnyc problemów. Może z Dumbledorem?
Nie wiedziała, co powinna zrobić. Nie śniła przecież nigdy proroczych snów. To Harry był połączony z Czarnym Panem. Może to wszystko to tylko koszmar? W końcu walka z Voldemortem tak bardzo odcisnęła się na nich wszystkich. Sama też to odchorowała.
Pewne było jedno.
Hermiona miała bowiem wrażenie, że nieznajomy nie był wcale taki obcy, jak się mogło wydawać. Na pewno go znała. Lepiej, niż mogła to sobie wyobrażać.
Kilkaset mil dalej mężczyzna poruszył się, gwałtownie wyrwany ze snu. Przez chwilę siedział na łóżku, drżąc i nasłuchując czujnie, na wypadek, gdyby w mroku czaiło się zagrożenie.
Przywykł do niebezpieczeństwa. Jego życie od dzieciństwa było pasmem upokorzeń i katastrof skrytych za rogiem. Nie mógł być bezpieczny nawet w swym rodzinnym domu.
Zwłaszcza tutaj.
Powolnym krokiem udał się do łazienki by opłukać twarz zimną wodą. Nie przyniosło mu to długotrwałej ulgi. Zamarł, wpatrując się w swoje odbicie w zajmującym prawie całą powierzchnię ściany lustrze. Na jego włosach srebrzyście igrało światło księżyca.
Nikt nie wiedział, co skrywa się za tą nieprzeniknioną twarzą. Gardzili nim, obrzucali obelgami. Nawet jego własny ojciec. Nawet ci, których akceptacji pragnął najbardziej. Ale nigdy nie mógł się im do tego przyznać.
Lepiej, żeby tak zostało. Dla ich własnego i jego bezpieczeństwa.
Gdyby tylko cierpienie, jakie się z tym wiązało, było mniej bolesne. Gdyby tylko miał na świecie choć jedną bliską duszę, która potrafiłaby go zrozumieć.
Czy gdzieś tam istniał ktoś taki? Czy było mu to przeznaczone?
Co mogła teraz robić ta istota? Czytać, śmiać się, rozmawiać z przyjaciółmi, beztroska, nieświadoma jego istnienia?
Odwrócił się gwałtownie. Nie. Lepiej, żeby tak pozostało. Nie mógł wiązać swojego losu z nikim. Nie mógł nikogo narażać na to, co on przechodził.
Już zawsze musiał być sam, zamknięty tylko w świecie swych uczuć, książek, obrazów i muzyki, pomagających mu choć trochę rozwiać bolesną samotność. Nikt nigdy nie miał wiedzieć, co przeszedł.
Przymknął oczy. Powinien choć na trochę zasnąć, odpocząć przed zadaniami, które go czekały. Gdyby tylko i to nie niosło ze sobą tyle bólu, gdyby za każdym razem, gdy przymykał powieki, nie stawał mu przed oczami, jak wypalony w umyśle, obraz zimnej twarzy ojca. Dawno nauczył się nie okazywać strachu, zwalczać jego przejawy, ale ta wizja poruszała coś pierwotnego w jego naturze, przypominała wszystko, czego zaznał.
I zjawiała się każdej nocy.
Aż do dziś.
Dziś było inaczej.
Nie pamiętał już dobrze tego snu. Nie pamiętał czegokolwiek określonego, jedynie to uczucie dziwnej przyjemności, którą chciałby przedłużyć jeszcze na trochę.
Jedynie te czekoladowe oczy.
Budziły jakieś wspomnienie, ale nie był pewien, czego. To jednak było nie istotne. Ważne, że przypominały mu śmiech, radość, zapach wiosny, nieliczne chwile szczęścia, jakich doświadczył w życiu.
Na krótką chwilę podniesiony na duchu, ruszył z powrotem w powrotną drogę do łóżka mając nadzieję, że jeszcze na chwilę zdoła złapać spojrzenie brunatnych tęczówek.
Że na chwilę będzie mógł poczuć radość.